Wera Modzelewska: Wracamy do łodzi, do Silhuette …
Ten angielski model miał brzydki pokład. Dwa wielkie okna, jakby płaczące – okropne i za duże, jak na taki mały jacht. To mogło być nawet niebezpieczne, bo jeszcze trzeba przecież maszt na tym postawić. Mąż postanowił więc całą tę górę zrobić według własnego projektu. I tak zrobił. Przyszli maszopanci bardzo na to czekali. Że jak będzie opracowany według tego, jaką ma sławę (że pierwowzór tak dobrze pływał), to dopiero wtedy założą maszoperię, zbudują porządną formę itd. Na razie nie chcieli ryzykować. Mąż – nikt inny by nie potrafił – dosłownie za parę groszy, na wręgach, z cieniutkiej pilśniówki – zdołał zrobić foremkę. Ta cieniutka pilśniówka miała stronę jedną gładziutką, a więc, jak się laminowało, to od razu wychodziła gładź. W każdym razie przygotowania, tłumaczenie, itd., wszystko trwało ponad rok, a budowa jachtu – równiutki rok, z wykończeniem absolutnym. No, powiedzmy 1,5 roku łącznie. Przeliczenia były szalenie żmudne, a był to czas gomułkowski, proszę Pani. Miejsca użyczył wydział Rzeźby Uczelni, bo mieli dużo wolnego miejsca w starej kamienicy na Zachodniej 99, w samym centrum. Jak się ogłosiło, że się poszukuje majsterków różnych specjalności, to się zgłosiło „mnóstwo Luda” i mąż wybrał najlepszych. I np. tacy panowie od metali i okuć, potem przy Amulecie pracowali. Bo – w czym była rzecz? No, niby można było kupić nierdzewne okucia, tylko że one … za miesiąc rdzewiały.
Katarzyna Marchlewska: teraz jest tak samo, tylko że stal jest chińska ..
model jachtu „Talizman” – 9,5 m długości, miał być zbudowany z kevlaru (włókna węglowego); źródło: archiwum prywatne WM
WM: Acha. A to byli pracownicy wspaniałej chemicznej firmy i już od nich zależało, jak oni to będą robić. A robili fantastycznie, bo to byli doskonali technicy. W krótkim czasie został wylaminowany kadłub. Zainteresowanie łódzkiego środowiska i klubów żeglarskich było niesamowite (w tamtym czasie Łódź miała najwięcej zarejestrowanych żeglarzy w Polsce – nie Warszawa, nie Gdańsk, a Łódź – taka ciekawostka). Tyle, że to byli – no wiadomo, kto wtedy mógł być szefem takich, prawdaż, związków i klubów… No więc oni przychodzili i właściwie tylko psuli nastrój. Mówili, że to straszne, że „to będzie mydelniczka”, że „to nie będzie pływać”, „żeby pokład był z drzewa – ach! To byłby prawdziwy jacht!”. Zaprotestowałam. Że mówią do estety! I doświadczonego żeglarza. Mąż mnie uściskał, bo sam nie śmiał tego powiedzieć.
KM: Jak zareagowali? Złością?
WM: Nie, ja to powiedziałam tak dosyć normalnie, że prosimy nam nie przeszkadzać, no i tyle. Obrazili się. Nie przychodzili potem.
KM: Dobrze, że skończyło się tylko na tym, że się obrazili …
Transport kadłuba „Amuleta” z I piętra, tj. z sali konferencyjnej (sic!), baraku administracyjnego na budowie obecnej Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi; źródło: archiwum prywatne WM
WM: No tak! Żadnemu z nich nie przyszło do łba, żeby zapytać: „a może w czymś Państwu pomóc?” Głównym pomocnikiem był oczywiście Włodzio Ciesielski. Było też ogromne zainteresowanie wśród studentów, przychodzili do męża, niektórzy – sławne dziś nazwiska, no jak np.: prof. Gieraga, rzeźbiarz, prof. Jocz i inni – trochę szlifowali, pomagali, było miło. I przychodzili też studenci Politechniki – Krzysio Zbierski, A. Janowski, W. Łysakowski. Czekaliśmy jeszcze na maszt zamówiony u stolarza. Ja i studentka męża – Basia Zbierska – obiecałyśmy, że wszystkiego przypilnujemy. No więc mąż pojechał ze studentami na plener. Właśnie dostarczono maszt … Z końcówką krzywą. O!
Stolarz miał sto razy tłumaczone, że w tę szparę – likszparę – nie śmie wejść klej, bo tam będzie wchodziła lina, że tam musi być luz i musi być ślisko – a ona cała zapaćkana żywicą. Tu się pochwalę – wymyśliłam narzędzie, dzięki któremu razem z Basią, później Zbierską – profesorową Zbierską – wyczyściłyśmy tę likszparę. A mąż, jak wrócił, ucieszył się bardzo, popatrzył na krzywą końcówkę masztu i powiedział, że to nic takiego. Piłeczką do metalu przeciął w tym sklejeniu kawałek i od razu wyskoczyło – o 5 cm jedna strona była dłuższa. Uciął, skleił i już było dobrze. Do 15. lipca cały jacht był wykończony.
Pan Modzelewski pracuje przy wykańczaniu „Amuleta” na terenie ogrodnictwa państwa Szyszkiewiczów; źródło: archiwum prywatne WM
WM: Wszystko było gotowe, łącznie z obiciem materaców, wyklejeniem kabiny, wykładziną dywanową boków, podwójnym sufitem – cieniutkim – zrobionym z formy, żeby tę brzydką warstwę zakryć. Między te dwie płaszczyzny daliśmy spieniony polocen, który dostaliśmy od zaprzyjaźnionych filmowców. Materiał ten zapewnił doskonałą izolację przed upałami i przed zimnem. Jacht był wyrobiony, jak broszka – wszystko było z tworzywa – handrelingi, wszystkie klapy, no wszyściuteńko. Mąż uważał, że nie powinno się robić pokładu z drzewa, bo potem połowę wakacji poświęca się na jego uszczelnianie. Drewno będzie przecież zawsze pracowało. Acha! I jeszcze nowatorsko połączył pokład z kadłubem – na zasadzie zamknięcia pudełka. Zrobił z zakładką, tak, że była to jednocześnie listwa odbojowa. Zamknął, z pewną przestrzenią wolną i tę przestrzeń się wyłożyło takimi kłakami z maty szklanej i żywicy. Przy okazji, szalenie usztywniło to jacht wzdłużnie. Nie potrzeba było drewnianej listwy, bo we wszystkich jachtach pokład z dołem się składało na styk, było mnóstwo śrub i potem zawsze tam ciekło. No i listwa drewniana po dwóch latach robiła się paskudna. Takie mój mąż rzeczy robił! Taką „agrawę” zrobił do sztagu, że się ją odpinało do kładzenia masztu – też z tworzywa – z tym, że jeszcze był taki zacisk, który nie pozwalał na samoczynne otworzenie się. I jeszcze piękny wywietrznik na klapie – z tworzywa, pachołek. Wszystko to było wykonane z tworzywa … c.d.n.
„Biały” na Śniardwach; źródło: archiwum prywatne WM
Zdjęcie tytułowe: Profesor Modzelewski na jachcie „Biały” z powiększonymi żaglami. Jezioro „Tałty”; źródło: archiwum prywatne WM
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.