Katarzyna Marchlewska: Stąd taki piękny wniosek, że panował wówczas dobry obyczaj (do dziś istnieje, choć – zdaje się – jest rzadziej praktykowany), dzielenia się wiedzą – chętnie i bezinteresownie?
Wera Modzelewska: Mój mąż – absolutnie i zupełnie! I wie Pani, dwa lata temu zawiadomili mnie ludzie „ze świata”, żebym kupiła „Yachting” – bo tam jest wredny artykuł o moim mężu, napisany zresztą przez łodzianina, byłego działacza. Kupiłam i napisałam do Yachtingu sprostowanie. Zadzwoniła do mnie potem redaktor naczelna – nie była pewna, czy ja piszę prawdę, ale podałam parę przykładów, które można sprawdzić w starych miesięcznikach „Żagle” i poza tym – świadków wydarzeń. No i zamieszczono mi to moje sprostowanie w całości. W tym artykule nawet pomylono pierwszy jacht, więc – mężowi – przypisano jacht w ogóle nam nieznany. Amulet został komu innemu przypisany – a przecież to ja byłam na jachcie, to moja głowa wystawała i nasz gość siedział w kokpicie. Ale! Chciałam Pani jeszcze powiedzieć, że przychodził do nas również student z Politechniki, bardzo grzeczny. On najdłużej zostawał, cichutko sobie oglądał, jak się wszystko robi, od czasu do czasu pytał męża, czy można – jakby mąż miał chwilkę wolną – można porozmawiać, bo chciał zapytać o parę rzeczy? Oczywiście był traktowany zgodnie z tym, jak się zachowywał. Był do końca, obserwował ten jacht, nawet w dniu wywożenia, bo trzeba było okno z framug wyjąć, żeby go wynieść prosto na samochód, na ciężarówkę. Po latach jestem na targach żaglowych, na Boatshow w Łodzi – idzie nie za wysoki pan w mundurze kapitańskim i myślę sobie: „skąd ja tę twarz znam?” I on się nagle zaczyna do mnie uśmiechać. Ja wciąż myślę: „Boże, Boże – skąd ja go znam?” A on podchodzi do mnie, rozstawia ręce szeroko i mówi: „Boże! Pani Modzelewska! Jak Pani się ładnie zestarzała!” W tym momencie już wiedziałam, kto to jest – student Politechniki – Andrzejek Janowski – obecnie Prezes Polskiego Przemysłu Jachtowego Motorowodnego i Windsurfingowego.
KM: jak pięknie „wyrósł”, także dzięki Państwu!
Wystawa malarstwa R. Modzelewskiego w Galerii „Willa” – Miejska Galeria Sztuki w Łodzi, 1994 rok
WM: Kupił stocznię na Mazurach
KM: Czy nie w Ostródzie?
WM: Tak, w Ostródzie! W ogóle jesteśmy potęgą w budowie jachtów na świecie. W tym roku na żeglarskie targi do Łodzi przyjechało tyle wystawców zza granicy, że trzeba było uruchamiać starą halę sportową , która jest w sąsiedztwie nowoczesnej hali Expo. Tam jest cudnie, bo się wjeżdża największym jachtem na wózku, przejście z jednej hali do drugiej połączono namiotem – było wspaniale. Jestem zaprzyjaźniona z Yachtingiem, bo tam to moje sprostowanie ukazało się w świątecznym grudniowo-styczniowym 2012/2013, a w tym roku, w maju (rozmawiałyśmy w grudniu 2015.) było także to, o czym teraz pani mówię, z tym, że na okładce fotel.
KM: Od czegoś trzeba zacząć…
WM: Tak. Mój mąż zaczął swoją żeglarską przygodę jako gimnazjalista, w Suwałkach. To było jezioro Hańcza. Czy zna pani rzekę – Czarną Hańczę? Jeżeli pani nie zna, to polecam. To chyba najpiękniejsza rzeka w Polsce. No i jezioro Wigry. I jezioro Trockie, na którym mąż prowadził kursy żeglarskie.
KM: Na Mazurach pamiętam niesamowite, małe jeziorko. Na poniemieckich mapach, jakimi wtedy akurat się posługiwałam widniało jako Jazne. Ono ma chyba jakąś specyficzną strukturę mineralną. Nie ma w nim w ogóle ryb, ani jednego stworzenia, a woda jest naprawdę krystaliczna. Bardzo głęboki, niewielki akwen i do samego dna widać piaseczek, widać, co tam w toni leży. To jeziorko pamiętam i po Charzykowskim też kiedyś pływałam, ale kajakami.
Roman Modzelewski na jeziorze Tałty, na pokładzie „Białego” (już z powiększonymi żaglami); źródło: archiwum prywatne WM
WM: Niestety nie znam. Ja chciałam też pani powiedzieć, że mój mąż był twórcą kajaka żaglowego. Ale to przed wojną. I zrobili harcerze z Suwałk dwie wycieczki tymi kajakami po rzekach, w wakacje – do budującej się Gdyni. Mieli nawet zdjęcia na tle pierwszego jachtu szkoleniowego – to był „Lwów”, dopiero drugi to był „Dar Pomorza”. Potem popłynęli na otwarcie Targów Poznańskich rzekami – z Suwałk, proszę Pani! Cała drużyna harcerska. Największe wrażenie zrobiła na nich przystań przy pałacu biskupim we Włocławku, bo była wówczas szaleńczo nowoczesna i elegancka. A już takie wrażenie, które do końca im zostanie – to na zakolu Warty – było tam zlewisko małych rzeczek, w ciągu dnia zrobili hałas i jak się poderwało ptactwo do lotu, to się zrobiła noc. Harcerze z Suwałk aż zaniemówili z zachwytu i zapamiętali to do końca życia. Mówili, że nigdy w życiu im się coś podobnego nie zdarzyło – taka ilość ptactwa, która zupełnie przysłoniła Słońce.
KM: Widywałam podobne zjawisko, ale to były szpaki. To jednak nie to samo, co majestatyczne czaple czy żurawie …
WM: Ach, proszę pani. Widzieliśmy taki kongres żurawi przed odlotem, coś fantastycznego – ten ich klangor jest taki głuchy, jak się go słyszy z góry. Natomiast jak one są na ziemi i jak się je słyszy klangorujące, to ten klangor jest dźwięczny, piękny dla ucha. To świetne … przepiękne ptaki. Spędziłam okupację nad taką niedużą, piękną rzeczką, więc się od chłopców nauczyłam łapać na płyciznach ryby, raki. O! (śmiech). I te łąki cudne pamiętam, bo było tyle świerszczy i tyle skowronków. Trzeba było uważać, żeby na gniazdo nie nadepnąć czy nie położyć się, bo było tego mnóstwo. Teraz mieszkam w sercu miasta. Mój mąż był zdenerwowany, że dostał mieszkanie tak daleko od centrum, teraz przy słynnej Manufakturze. Też ulica Zachodnia, tyle że niższy numer – bo jacht budowaliśmy na Zachodniej 99. Pod naszym domem wycięto krzewy, nie ma wróbli i słowików, które śpiewały nam przez 30 lat! Ale wie pani, te czasy gomułkowskie, jak mówiłam, tętniło życie towarzyskie i bywało szalone. Chodziło się na dancingi, w soboty i niedziele chodziliśmy na obiady do najlepszej restauracji w Hotelu Grand, Malinowej – tam była najlepsza kuchnia, albo do Spatifu. Na Mazurach jadało się obiady w miejscowych restauracjach, np. w Mikołajkach, Rynie itd. Było tam świetne jedzenie – były np. tylko dwa różne obiady do wyboru, zawsze świeżuteńkie i bardzo tanie, przecież nie gotowałam na jachcie obiadów!
Drużyna harcerska z Suwałk na kajakach zaprojektowanych przez R. Modzelewskiego w pierwszej wyprawie rzekami z Suwałk do budującej się Gdyni (koniec l.20).
Druga wyprawa tej samej drużyny tymi kajakami odbyła się rzekami z Suwałk do Poznania, na pierwsze Targi Poznańskie.
KM: Moja ciocia mawiała, że wtedy półki sklepowe były wprawdzie puste, ale jak przychodził „gość w dom”, to stół się jednak uginał. Dziś na odwrót.
WM: Tak, ale wie pani, na prowincji było lepiej. Np. w Mikołajkach była na miejscu masarnia, robili wspaniałe wędliny; była też mleczarnia.
KM: Podstawa to lokalne świeże składniki.
WM: Ach, naturalnie! Mikołajki wspominam najmilej. Byli tam wspaniali ludzie. Byliśmy zaprzyjaźnieni z zespołem rybackim w Mikołajkach i panem dyrektorem Byczykiem, który jeszcze żyje, ma 93 lata – to jest autochton, czuje się Polakiem. Pani pewnie nie wie, że wszystkie tonie na Śniardwach mają polskie nazwy! Na starych mapach również. Śniardwy są płytkie, skaliste – te tonie i skały są oznaczone i one mają nazwy polskie, a znam mapy z XVI wieku. (sic!)
Jak zaczęto robić w Ostródzie pierwsze łodzie rybackie z tworzywa, to tak je źle robiono, że ledwo upłynęły kawałek od brzegu, już tonęły. Interwencje nie pomogły. Stworzyliśmy więc brygadę w Zespole Rybackim z pracowników – wszak byliśmy zaprzyjaźnieni – żeby raz porządnie dać matę i dużo żywicy, żeby to przesączyć – żeby łódki nie tonęły. W tym zespole pracowali wspaniali ludzie. Pan Bodzian zrobił nam wózek do jachtu, drugi mechanik, K. Powalka słynął z dowcipów – ożeniony z łodzianką , obaj miejscowi. Młodziutcy P. Faron -miejscowy i A. Siemaszko, kresowiak – pomagali nam taklować jacht po zwodowaniu i klarować po wyciągnięciu z wody. Dziś są poważnymi mężami i dziadkami. Mamusia Piotra Farona ma 105 lat.
Znaną postacią był pastor Kościoła Ewangelickiego w Mikołajkach, ksiądz Pilch, Ślązak Cieszyński. Hitlerowcy aresztowali go i całą wojnę spędził w obozach. Wyzwolili ich Amerykanie i pastora Pilcha zatrudnili w UNRA do pomocy dzieciom, ofiarom wojny. Do Polski wracał zimą 1947 roku, prosił Boga, aby nie otrzymał parafii na Ziemiach Odzyskanych. Trafiło na Mikołajki. Parafianie wyjechali po pastora do Mrągowa saniami, gdyż Rosjanie rozebrali i wywieźli tory kolejowe. Ukochał ludzi, którzy tu byli i okolicę. Przyjeżdżali ze świata do pastora Pilcha różni wspaniali ludzie. Uczeni, pisarze, duchowni. Kościół ewangelicki w Mikołajkach był duży i miał wspaniałą, wysoką wieżę. Widok, jaki się z niej rozciągał, zachwycał wszystkich. Jezioro Tałty i okolice, Mikołajki, jezioro Mikołajskie, łączące się ze Śniardwami i jeziorem Bełdany. Oczu oczarowanie! Mieszkańców Mikołajek wspominam serdecznie. Grzeczni, uczynni, ciekawi świata, pogodni. A chociażby poczta z całym zespołem, a sklepy z przemiłymi paniami. Po zadymionej, pełnej sadzy Łodzi i chemicznych wyziewach, z ludźmi zmęczonymi pracą na trzy zmiany, to Mikołajki i okolice wydawały się rajem na ziemi. Mnóstwo wspaniałych kładek i świeżo urządzanych miejsc na biwaki, bardzo piękne obyczaje wśród żeglarzy i kajakarzy. Ośrodki Polskiej Akademii Nauk nad jeziorem Mikołajskim, ośrodek wypoczynkowy PAN-u w Wierzbie, ośrodek bankowy w Gujance przy śluzie, czy w Kamieniu Ośrodek Olimpijski – kajakarze i katamarany („Tornado”). Pastor Pilch ratował mojego męża szwajcarskimi lekami, gdy ciężko się zatruł. W zespole rybackim pracował wspaniały ichtiolog, pan Farenholc z żoną i dziećmi. Jego żona była krewną znanego publicysty, zajmującego się odkryciami naukowymi Macieja Iłowieckiego. W Wierzbie spotykaliśmy się z synem odkrywcy szczepionki przeciw durowi plamistemu, wspaniałego uczonego Weigla. Z młodszą córką syna wielkiego uczonego i jej mężem, lekarzem Januszem, państwem Albertami byliśmy zaprzyjaźnieni. Był pan Walczyk, specjalista od nanocząsteczek z żoną lwowianką, której ojca architekta wynajął mój mąż. Byli młodzi naukowcy z uniwersytetu im. Curie-Skłodowskiej z Lublina, którzy w tajemnicy opowiadali nam, że odkryli włókno węglowe, trzeci na świecie po Japonii i USA i o kłopotach, jakie mają z Rosjanami, bo się dowiedzieli i domagają się receptury. Byli wspaniali i szalenie dowcipni. Byli to „Amuletowicze”, wspaniali żeglarze , G. i M. Hellmannowie z Anina i ich krewni, Z i T. Kowalczykowie, wszyscy z dziećmi. cdn…
zdjęcia pochodzą z archiwum prywatnego Wery Modzelewskiej
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.